czwartek, 1 września 2011

Boa noite.

Do ostatniej chwili nie mogłam sobie uświadomić, że to już, że jadę na całe 5 miesięcy w kompletnie nieznane miejsce.

poniedziałek 29-08-2011

W sumie to niepotrzebnie się w ogóle kładłam spać skoro musiałam wstać po 4 rano żeby dotrzeć na lotnisko. Lot w porządku, małe opóźnienie i niestety siedzenie przy przejściu więc zero oglądania widoków. Za to naszą Buddy- Ericę znalazłyśmy bez problemów:) -lepiej nie mogłyśmy trafić, Erica jest najlepszym Buddym w historii, spokojnie mogę się o to założyć!

Potem jazda do mieszkania, spotkanie z Eduardo, właścicielem. Bardzo fajny człowiek, tak jak zresztą chyba wszyscy w Portugalii;) Dzielnica całkiem w porządku, mamy wszędzie blisko- do metra, do tutejszej "biedronki" i do sklepu z warzywami/owocami. Nawet chińska knajpka jest, wszystko jak w Warszawie ;) Za to ładniejsze, bo kamienice i praktycznie większość Lizbony jest zabytkowa lub stylizowana.  Mieszkanie 6 osobowe (4x1 + 1x2), pokój pojedynczy, wspólna łazienka, kuchnia, jadalnia. Wszystko dość przyjemne - może oprócz widoku z okna- szarej ściany sąsiedniego budynku (wszystko tu jest sklejone ze sobą w nieźle pokręcony sposób- np. blok obok naszego ma "dziurę" w środku") i ogólnie słabo oświetlone naturalnym światłem. Ciekawostką są drzwi, okna itd, mają zupełnie inne klamki- na 'guzik'. Aha, no i Portugalia jest w stosunku do Polski o godzinę wcześniej.

Po objechaniu jeszcze 2-3 innych mieszkań Eduardo (gość ma ich w sumie chyba z 6!) wybraliśmy się z Ericą i Kaiem (współlokator dwóch Katarzyn/Kaś, koleś z Niemiec) na lunch i zwiedzanie. Słyszeliście o niemieckiej dokładności i sumienności? To podnieście ją sobie do trzeciej potęgi i macie charakterystykę Kaia- gość cały poprzedni dzień spędził na zwiedzaniu (jakieś 6h na piechotę) a z nami obszedł w poniedziałek jakoś z 60% atrakcji turystycznych i na dodatek znał większość nazw i historii! Moje nogi ledwo to zniosły, ale nieważne, bo najważniejsza jest przecież Lizbona!

No właśnie, Lizbona. Ciężko ją opisywać, ją trzeba koniecznie zobaczyć na własne oczy. Stara część miasta rozciąga się we wszystkie strony, można się łatwo zgubić w tych wszystkich uliczkach, których nazw nie można nawet znaleźć na mapie... Ale zgubić się jest warto, bo Lizbona zawsze czymś zaskakuje- idziesz chodnikiem wyłożonym drobnymi kamiennymi kostkami, przez wąską uliczkę, która jest tak stroma i kręta, że kierowcy taksówek powinni dostawać większe emerytury za wysoką szkodliwość pracy- i nagle z uliczki robi się mostek i widzisz jakoś ze dwa piętra domów poniżej ciebie. Dodając do tego czerwone dachy (wszystkie takie są), piękne ręcznie malowane kafelki na fasadach i gdzieś w oddali Rio Tejo lub zamek czy też kolejny mały lub większy plac z fontanną lub pomnikiem i charakterystyczne światło, zachwalane przez przewodników (bo rzekomo inne, bardziej żółte) otrzymasz typową lizbońską widokówkę (tylko że lepszą, bo żywą). Żeby nie było zbyt sielsko, okraszamy sobie widoczek paroma żebrakami i trochę obdrapanym murem i oto Lisboa. Miasto w którym żyje około 1/3 populacji Portugalii, które ma tyle pięknych miejsc, że aż można się do tego za bardzo przyzwyczaić;)

Byłyśmy już kompletnie wyczerpane, ale wieczorem zaliczyłyśmy jeszcze "barową" dzielnicę (nazwy chyba nigdy się nie nauczę), nocne serce miasta. Ludzie po prostu stoją sobie na ulicy przed barem, piją, gadają, robią cokolwiek tam sobie chcą, jest ich tylu, że praktycznie nie ma się gdzie ruszyć. W Polsce taka ulica byłaby pewnie jakimś deptakiem tylko dla pieszych, ale nie tu. To następna rzecz, za którą portugalscy taksówkarze powinni dostać dodatek specjalny- jazda pomiędzy tym wesołym tłumkiem i to ze stromej górki lub odwrotnie, najczęściej bez wykorzystania ani jednej zasady ruchu drogowego.

Pierwsze wrażenia? Mnóstwo wszystkiego, aż trudno skupić się na konkretnej rzeczy. Czas leci tu z jakąś zupełnie kosmiczną prędkością. Następne dni równie pokręcone (ale bardzo pozytywnie)- jestem 3 dni do tyłu z relacjami, ale może jakoś dam radę nadrobić następnym razem.
Boa noite.

N